Życie to droga

„Prawdziwymi zwycięzcami są ci, którzy zwyciężają w pojedynkach dnia codziennego.”

Wielkie marzenia składają się z mnóstwa elementów...

Wielkie marzenia składają się z mnóstwa elementów...

środa, 3 lutego 2016

'Fighter"


Historia niezwykła, ale w sporcie równie niezwykłych historii było wiele, a co dopiero w kinie. Od zera do bohatera? Ten klimat? Prawie. Micky Ward jest bokserem, ale żyje z zamiatania ulic. Nikt mu nie wróży przyszłości, nikt nie wspomina o pasach mistrzowskich, które jeszcze przed nim. Jest tylko teraźniejszość, która wydaje się, że jest nieodwołalna, że rozciągnie się na resztę życia. Codziennie to samo: parszywa praca; wykłócanie się z byłą żoną o możliwość zobaczenia się z dzieckiem; popołudniowe treningi, które nic nie dają; a od święta - wielkie lanie, przyjmowanie ciosów - na korpus i na twarz - na jakimś podrzędnym ringu, za jakieś śmieszne pieniądze.

Przestawiają się zwrotnice (ktoś, coś przestawia - na szczęście w "Fighterze" nawet nikt nie myśli, by zająć się tego typu dywagacjami) i zaczyna się układać. Bohater znajduje kogoś, na kim może polegać; ktoś wreszcie zaczyna mu sensownie pomagać, w ogóle wszystko staje się jakby bardziej sensowne. W międzyczasie jeszcze uczy się wygrywać, czyli zdobywa mentalność zwycięzcy.
Główny patent jest prosty:
Russell starą jak świat sportową historię umieszcza w kontekście historii rodzinnych, a te już nie są tak oczywiste. Matka, tapirowana despotka z przerośniętym ego, to domorosła promotorka boksu, robiąca z syna worek treningowy, maszynkę do zarabiania łatwych pieniędzy. Wataha jej rozhisteryzowanych, wulgarnych i roztytych córek gania za matką w swoich za dużych, porozciąganych bluzach. Brat Micky'ego - kiedyś świetnie zapowiadający się bokser, dzisiaj jest przegranym narkomanem.  Charlene Fleming, dziewczyna naszego bohatera, niegdyś skoczkini wzwyż, która chce, by wyrwał ją stąd, gdzie przyszło jej i jemu żyć. Czyli gdzie? Dokładnie tam, gdzie niecałe dwa wieki temu przybywali wszyscy, którzy szukali nowej ziemi obiecanej - w Lowell, leżącej kilkadziesiąt kilometrów od Bostonu pierwszej amerykańskiej społeczności przemysłowej, która dzisiaj wygląda - przynajmniej tak ją pokazuje Russell - tak, że aż szkoda gadać.

Na tle tych obskurnych domów i równie brzydkich sal gimnastycznych, na tle tandety światka bokserskiego Russell buduje film nie o jednym wojowniku, ale co najmniej o kilku wojownikach i wojowniczkach. Niewielu z nich, by walczyć, potrzebuje ringu i rękawic bokserskich. Każdy tu jednak walczy równie zawzięcie, po swojemu i o swoje - najczęściej może właśnie o Micky'ego, co oczywiście sprawia, że główny bohater obok bandy krewkich, wygadanych postaci wygląda jakby blado. W żaden sposób nie szkodzi to "Fighterowi", który w równej mierze jest standardową - ale niejako rozgrzeszoną z banału, bo przecież opartą na faktach - historią narodzin czempiona, co opowieścią o instytucji rodziny, instytucji na tyle wyniszczającej, że trzeba się zwyczajnie od niej odciąć, by do czegoś w życiu dojść. Micky, dzięki ciężkiej pracy i uporowi, stał się mistrzem bokserskim. Dicky po zwolnieniu z więzienia, zostaje trenerem młodszego brata, pomagając mu wywalczyć najważniejszy tytuł.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz